http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/imprezy/SLR%20Kielce/12%20-%201.jpg

Wciąż nie przeszłam nad ściganiem do porządku dziennego. Maraton dla mnie nigdy nie zaczyna się w momencie startu i z pewnością nie kończy się dotarciem do mety. To istny melodramat. Skrajne emocje, stres i jakaś taka wielka waga tego wydarzenia, że nic inne oprócz wyścigu nie jest ważne. Tym razem wszystkie te rzeczy się skumulowały i zależało mi jak nigdy.

Dorota Rajska

Zanim jednak przejdę do samego maratonu muszę cofnąć się nieco w czasie i naświetlić okoliczności towarzyszące całemu przedsięwzięciu To miał być mój debiut w ŚLR. Zdecydowałam się na krótką trasę, liczącą 30 km długości i ok. 700 przewyższeń.

Liga cieszy się sporym uznaniem wśród moich znajomych to też uważałam start za istną nobilitację. Coś w stylu przejścia na następny level mojego ścigania. Jak nigdy, wykonałam nawet dwa treningi przed startem. Niestety, podczas pierwszego treningu, który miał być wytrzymałościówką, światła i przechodnie przeszkodzili w solidnym przygotowaniu. W trakcie drugiego, bardziej siłowego zerwałam łańcuch i w sumie jakoś tak całego jeżdżenia wyszło sporo mniej. Mimo wszystko, kolega namawia mnie, żebym jechała długi dystans. Z pewnością dam radę, to tylko 50 km... ziarno ambicji zostało zasiane.

A następnego dnia...

Otwieram oczy i już wiem, że nie jest dobrze. Zatkany nos, bolące gardło a głowa pęka. Sięgam pamięcią do wczorajszego treningu. Wszyscy ubrani, w kurtkach, buffach i długich spodniach. Ja w cienkim long sleeve'ie i szortach. Brawo Dorotko. Przewidywanie konsekwencji chyba nigdy nie było twoją mocną stroną. Człapię do łazienki i grzebię w apteczce. Wyciągam Paracetamol, flegaminę, witaminę B (C się skończyła) i łykam na raz. Nie jest dobrze. Jestem na siebie wściekła. Start za dwa dni a ja tak się załatwiłam.
12 - 3
Rezygnacja nie wchodzi w grę. Udaję się do apteki i tam nabywam kolejne cudowne środki. Oprócz tego sięgam do receptur domowych. Napar z imbiru. Ohydne, ale pożywne, jak mawiał Simba. Udaje mi się trochę podkurować i w sobotni wieczór czuję się już o wiele lepiej. Jestem bardzo podekscytowana. Kupiłam sobie Isostar i batonika Corny, przygotowuję się na jutrzejszy wypad. Pomimo planowania pakuję wszystko jak zwykle na ostatnią chwilę. Pobudka o 4:30. Nie jestem normalna.

Nocy oczywiście nie przesypiam dobrze, do tego już się przyzwyczaiłam. Zawsze tak mam jak się denerwuję. Rano wręcz czekam aż zadzwoni budzik. Do wyjścia została mi cała godzina a i tak się spóźniam i wybiegam w ostatniej chwili taszcząc luźne tobołki. Dobrze, że nie zapomniałam roweru...
Docieram do miejsca wyjazdu i ruszamy. Po trzech godzinach jesteśmy na miejscu. Witam się ze znajomymi i oświadczam z dumą, że zdecydowałam się pojechać dystans Masters. Kieruję się po pakiet startowy i ze zdziwieniem stwierdzam, że bardzo się denerwuję. To typowa trema przed występem. Sięgam po moją kopertę i ręce mi się trzęsą. Dziwne.

Wypijam wszystkie specyfiki, które mają mi dać moc. Są jeszcze gorsze niż imbir, ale jestem dobrej myśli. Nigdy czegoś takiego nie stosowałam, a przecież coś w nich musi być. 500 mililitrów czystych minerałów duszkiem nie jest łatwe, ale czego się nie robi dla wyniku. Następnie bardzo trudna decyzja przede mną: w co się ubrać? Decyduję się na coś, co wydaje się dla mnie za ciepłe, ale w końcu ostatnio się przeziębiłam, więc wolę być ostrożna. Mam czapkę i chustkę na szyi. Cienką kurtkę chroniącą mnie przed wiatrem i rajtki pod szortami, żeby kolana miały ciepło. Jestem gotowa i ruszam. Nie zostało wiele czasu na rozgrzewkę, ale idę pokręcić ile się da. Pierwsze metry trasy lekko pod górkę - luzik.
12 - 1 Wreszcie pora stanąć w szeregi. Trema znowu mnie dopada. W brzuchu motylki i co dziwne - łokcie mam jak z waty. Czemu łokcie akurat? Bardziej doświadczony kolega tłumaczy mi, że jeśli poczuję się słabo, żebym zjechała z trasy przed drugą pętlą. Z pewnością nie przegapię. Tylko, że wtedy to będzie dyskwalifikacja. Nie ma takiej opcji. Nie przyjechałam tu się poddać.

Nareszcie, po przedłużającym się starcie spiker odlicza od dziesięciu i ruszamy.

Najpierw powoli. Trzeba się zmieścić w bramie i od razu skręcić o 90 stopni. Potem lekko pod górę po luźnych kamieniach. Brian Lopes twierdzi, że start powinien być mocny, aby wydostać się na prowadzenie. Od kiedy przeczytałam te mądre słowa pierwsze kilometry jadę ile wlezie. No cóż. Góry, nawet Świętokrzyskie, to nie Mazowsze i szybko okazało się, że z tym moim startem tak łatwo nie będzie. Szybko opuściły mnie siły i tylko patrzyłam jak kolejne, nieliczne dziewczyny mnie mijają. Spokojnie, myślę sobie, jeszcze je dogonię. Kiedyś się zmęczą.
Pierwszą doganiam zaraz na pierwszym zjeździe. Wielkie koło daje o sobie znać. Kładę się na kierownicy i gładko przemykam obok. Zanim jednak zdążę się wspiąć się na następne wzniesienie ta pani właśnie mnie wyprzedza, a ja mogę jedynie patrzeć jak znika w lesie.

Czuję się słabo i postanawiam zwolnić, żeby zupełnie się nie wykończyć. Wypite wcześniej sproszkowane minerały rosną mi w brzuchu i mam ochotę wymiotować. Przejechałam dopiero 10 kilometrów i rozsądek podpowiada, że pięćdziesięciu nie dam rady. Diabełek jednak nie odpuszcza i jadę dalej. Wciąż jest pod górę. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej tak długo jechała pod górę. To jakiś absurd. Żeby w ogóle dojechać do końca postanawiam zwolnić. Patrzę jak kolejne osoby mnie wyprzedzają i serce mi się kraje, ale nie mam wyjścia. Nie mam już siły. Wyjeżdżam za zakręt i zaczyna się robić stromiej. Nic trudnego, ale podjazd jest tak długi, że się poddaję i pcham rower. Zerkam na licznik - dwunasty kilometr. Do pracy mam dalej... Jestem na siebie zła, że się poddałam.

Nagle gwałtownie słabnę. Oddech to paniczna walka o każdy milimetr powietrza. To już nawet nie jest sapanie, to jakieś jęki. Schodzę na bok, kładę rower i siadam na trawie. Szybko zdejmuję wszystko po kolei, okulary, kask, czapkę i chustkę z szyi. Ściągam też kurtkę. Już oddycha mi się trochę lepiej. Siedzę tam jeszcze kilka minut i postanawiam się zebrać. Zakładam tylko kask i okulary. Resztę pakuję do plecaka. Wsiadam na rower i jadę dalej. Teraz jest mi zimno. Jestem jeszcze bardziej zła, że będę chora.
Przekonana, że wszyscy już mnie wyprzedzili, zrezygnowana jadę dalej. Nie pamiętam jak wyglądała trasa, pamiętam tylko, że wciąż było mniej lub bardziej pod górę i że tysiące myśli krążyło po mojej głowie. Pierwsza, czy aby nie zrezygnować ze ścigania, a z pewnością ze ścigania w górach. Następna, czy aby się nie poddać i nie jechać drugiej pętli. Kilka razy myślę, że zacznę regularnie trenować, tylko po co, skoro to mój ostatni wyścig. I tak dalej i tak dalej. Ale ogólnie rzeczy ujmując byłam naprawdę wyczerpana i wściekła.

Rozmyślając tak, orientuję się, że ścieżka już nie prowadzi w górę. Zaczynam zjazd powoli. Jestem zmęczona. Kiedy się tak długo podjeżdża, to jest z czego zjechać. Jadąc w dół odzyskuję nieco sił. Zjazdy nie są trudne technicznie. Są za to przyjemne i kręte. Staram się hamować jak najmniej. Mocno ściskam chwyty i staję w pedałach. Jest fajnie. Rozważam powalczyć jeszcze trochę i jechać długą trasę.

Nie będę Was zanudzać dalszymi szczegółami, zwłaszcza, że trasy nie pamiętam prawie wcale. Wiem, że były 2 przejazdy przez rzeczkę, ale kiedy, nie mam pojęcia. Był zjazd i podjazd po stoku narciarskim oraz jeden wybitny podjazd, na którym, kiedy dopchałam już rower na szczyt oświadczyłam obecnym na miejscu, że to nie jest trasa dla Warszawianki. To stwierdzenie zostało przyjęte z ogólnym entuzjazmem...

 


Przede mną majaczy rozjazd na drugą pętlę - w lewo i do mety - w prawo. Biję się z myślami, którą drogę wybrać. Zerkam na licznik - 25 km. To dopiero połowa. Z ciężkim sercem skręcam w prawo. Czuję się jak zbity pies. Co gorsza, dystans Fan, który startował dobre 30 minut po nas już zdążył mnie dogonić i właśnie wyprzedza. Myślę już tylko o tym, że za 5 km będzie po wszystkim a ja na spokojnie zastanowię się, co dalej. Nadal nie jest lekko. Teraz droga prowadzi po polach i łąkach. Jest trochę pod górę i mocno pod wiatr. Prędkość aktualna - 7 km/h, ale nie przejmuję się tym. Chcę, żeby to się już skończyło. Wyjeżdżam na asfalt, nie widzę żadnych strzałek. Chyba się zgubiłam. Jadę asfaltem, okazuje się, że kierunek jest dobry, bo z prawej wypadają na mnie cykliści. Skręcam za nimi i podążam do mety. Jeszcze tylko trochę przez pola i będzie po wszystkim. Oglądam się dookoła i mam dziwne poczucie deja vu. Patrzę, a z naprzeciwka jedzie spora grupka. Pytam ich, czy jadą do mety, a oni, że tak. Myślę sobie, że to może jakaś taka dwu kierunkowa trasa i jadę dalej. Po chwili jestem na rozjeździe Master - Meta.

12 - 2"To znowu pani?" dziwi się młody człowiek pilnujący trasy. Musiałam wyglądać jak cztery
nieszczęścia, bo obecni tam policjanci pokierowali mnie do mety asfaltem. Szczęśliwa, że to już prawie koniec, jadę przed siebie. Niebawem gubię się po raz wtóry... Ratuje mnie GPS w telefonie. Kiedy dojechałam do mety licznik wskazywał 39 km. Ludzie bili brawo i dopingowali a mi jest tak bardzo wstyd. Jestem beznadziejna i powinnam nazywać się "Rozczarowajska". Na mecie nie ma jeszcze nikogo z moich znajomych. No jasne, przecież oni nie zrezygnowali z wyścigu...

Na całe szczęście, to nie koniec tej dramatycznej historii. Poszwendałam się trochę przy mecie. Zjadłam “spaghetti” i odpoczęłam. Dojechali znajomi i humor mi się poprawił. W sumie, to też jakieś doświadczenie...Dużo myślałam o tym maratonie. To z pewnością była bardzo ważna lekcja w moim życiu. Nauczyłam się jaka jest różnica pomiędzy ambicją a próżnością. Ambicja, to "dam radę". Próżność - "JA nie dam rady?".

ŚLR Kielce skończył się dla mnie bardzo dobrze. Nadal chcę się ścigać. Nadal chcę w przyszłym roku wystartować w tym cyklu. Planuję też lepiej mierzyć siły na zamiary i nie porywać sie z motyką na słońce. To już kolejny maraton, podczas którego jak bumerang wracała myśl, że jeździć jak Maja Włoszczowska to ja owszem chętnie, tylko, że trenować mi się nie chce. Postanowiłam, zatem coś z tym zrobić. Rychło w czas, zbliża się październik.

Od maratonu minęły 4 dni, a ja codziennie jeździłam na rowerze. I to nie byle jak. Nadal sprawiało mi to wiele radości. Byłam na paru górkach i mam nowy zestaw siniaków

A z maratonu, oprócz doświadczeń został mi pobity rekord prędkości. Licznik pokazał 60 km/h! I to w terenie.

 

(Foto: Anna Nemś)