_6305254

Beskid Śląski...czy są w Polsce trudniejsze, ale przejezdne w obu kierunkach góry w Polsce? Być może, ale z pewnością okolice Wisły należą do ścisłej czołówki. Do tego zapowiedź szalonych przewyższeń, która przez wielu traktowana chyba była z przymróżeniem oka...była

Mateusz Nabiałczyk

Nareszcie jakiś blisko zlokalizowany maraton. Wyjazd z Gliwic po 8...tak planowaliśmy. Przyjeżdzam do Marka, mówię, aby odjechał autem od płotu, bo nie ma jak postawic rower na dachu. Przekręca stacyjkę i...nic się nie dzieje! Brak zasilania?! Wygląda na to, że akumulator przez wcześniejszych ostrzeżeń właśnie dziś się zbuntował. Czekamy na Angusa, żeby wypchnąć auto z dołka. Na szczęście starym, średnio prawidłowym zwyczajem odpala „na pych”. Po załadowaniu towarzystwa okazuje się, że klimatronik nie działa...na miejsce przyjeżdżamy lekko rozhuśtani temperaturowo, ale to bez znaczenia. Ważne, że jesteśmy na czas.

Już o 10 temperatura daje o sobie znać. Jest cieeepło, a na niebie ani 1 chmurki. Trochę się tego obawiam, bo nie za dobrze znoszę upały, tym bardziej, że ostatnie dni były dość chłodne, a tu nagle ponad 30 i żarówa. Niemniej dyspozycja powinna być super, czuję się mocny, choć ostatnio mniej śmigałem.

Podczas przebierania nagle słyszymy syk...oczywiście ot tak sobie tylna opona puszcza grzbietem powietrze. Obracam koło i po sprawie, ale w powietrzu wietrzę fatum.

Krótka rozgrzewka i na linii startu stawiam się 50s przed. Początek szeroko, żeby się rozciągnąć i zaczyna się podjazd. Jedziemy, jedziemy i końca nie widać. W sumie czego się było spodziewać, jak na 41km mamy 2km w pionie, to musi być ostro. Nauczony ostatnimi startami jadę dość mocno początek, aby później nie tracić nieodrabialnego czasu na zjadach. Powoli przebijam się do przodu, choć tak naprawdę średnio mnie to interesuje, bo górka bezkresna, prędkość jednocyfrowa.

_6305254

(fot: Tadeusz Skwarczyński)

Już po 15min łapią mnie dreszcze, oblewają zimne poty. Mimo wszystko jadę dalej, bo zaczyna pojawiać się miejscami cień. Trafiają się krótkie zjazdy/wypłaszczenia, gdzie poprawia się wentylacja. Noga podaje. Leje się ze mnie niesamowicie, ale z kogo nie? Pierwszy bufet gdzieś koło 10km. 2 kubki wody w siebie, 2 na siebie i jedziemy dalej.

Pojawiają się dluższe zjazdy wyścielone luźnymi kamieniami. Szkoda tylko, że 5min relatywnego chłodu i odpoczynku płuca okupione jest za każdym razem półgodzinnym podjazdem.

Gdzieś po godzinie niemal każdy uphill jadę na przełożeniu 20x34, momentami jest tak stromo, że trzeba przepychać z kadencją poniżej 60, rzecz jasna na twardszym biegu, żeby nie ślizgać się wzorem sporej części otaczających mnie osób. Jadę w granicach 30. miejsca. Nogi już solidnie spuchnięte, jakby głowa zaczynała pobolewać.

Dogania mnie Marek. Z górki mu odjeżdżam, ale na podjazdach...jak można rywalizować z ponad 20kg lżejszym od siebie? Mimo wszystko staram się trzymać koło. Na jednym wzniesieniu mijamy zawodnika JBG...jedzie na kapciu z tyłu może z 3km/h wolniej od nas. Taki widok kolejny raz pokazuje mi moje miejsce w szergu.

Po chwili Marko się zrywa, odpuszczam. Szeroki podjazd usłany kamieniami sprawia, że na chwilę zapominam oddychać i jak to często bywa przy takim wysiłku...łapię hercklekota. 240 na blacie, wypłycony oddech. Z nieba żar, sił coraz mniej. Pierwszy raz zsiadam z roweru i pcham. Ledwie widać, że się przemieszczam, ale 3/4 osób robi to samo, więc jakoś tego nie przeżywam. Z biegiem czasu coraz gorzej. Ewidentny deficyt tlenu, którego w zasadzie nie ma kiedy uzupełnić, serce dalej wali w nienaturalny sposób. Wpychanie roweru nagle okazuje się ponad moje siły, robi się ciemno przed oczami, zaczynam się chwiać mimo, że stoję w miejscu oparty o rower.

Nie ma innej opcji, jak legnąć się w cieniu. Pozycja trumienna, co jakiś czas sik wodą po głowie i tak przez ponad 20minut. Ludzie pytają, czy wszystko ok, to miłe. Zapewniam, że pełna kontrola, ale tak naprawdę tak bardzo się jeszcze chyba nie bałem. Po tym czasie robi się dużo lepiej. Tętno wróciło do normy. Można ruszać dalej.

Mija mnie Damian, ruszam 50m za nim. Szybko okazuje się, że może umysł uzupełnił nośnik, ale nogi nie są już pierwszej świeżości. Mimo wszystko jako jeden z nielicznych jadę, a nie prowadzę...o ile można tak nazwać turlanie się do góry z 5-6km/h. Podjazdy dziś nie mają końca. Co prawda nie są jakoś trudne technicznie, część asfaltem, ale ich nachylenie i długość niszczą każdego.

Doganiam Damiana, chwilę jedziemy razem, ale zaczyna się zjazd i mocno mu uciekam. Miłym akcentem było polewanie wodą przez gospodarza, którego działkę mijała trasa. Zimna woooda. Zaczyna mnie zasysać. Wyłudzam od kolejnych ludzi kawałki bananów, jest lepiej. Jeszcze 1 uphill i już praktycznie jeden wielki zjazd do mety. No własnie – jakie były zjazdy?

Technicznie bez trudności, co przyznam, że mnie trochę zawiodło. Nie trafiła się ani jedna naprawdę wymagająca sekcja. Może tuż przed metą coś wyróżniającego, ale dupy nie urywało...może też dlatego, że jechałem bez ambicji za paroma osobami i prędkość nie była zawrotna. No właśnie, prędkość. Duuużo za dużo zjazdów było po asfalcie, płytach i innych gładkościach, gdzie szło sie rozbujać do niebotycznych prędkości. Na łukach nierzadko był śliski żwirek. Jak dla mnie nie ma nic gorszego. Wiele osób wyleciało do rowów, szczęśliwie chyba nikomu nic poważnego się nie stało. W terenie też bywały szutrowe autostrady, a i po kamieniach leciało się bardzo szybko. Szkoda, bo osobiście nie taką adrenalinę lubię. Zjazd powinien weryfikować umiejętności, a nie brak wyobraźni przekładający się na powściągliwość w profilaktycznym sięganiu klamek. Wiadomo, że nie da się wyeliminować tego całkowicie, ale tutaj było tego zdecydowanie za dużo.

Na metę wjechałem za panią w stroju Speca. Zza pleców wyskoczył mi przyczajony tygrys i finiszował razem z nią. A ja? Sięgnąłem po bidon i dotoczyłem się do kreski sącząc wodę. Dejv i Angus czekali na mecie, ich miny powiedziały wszystko.

Tymczasem ja ściągnąłem buty i rozpocząłem ostateczne dochodzenie do siebie. Woda, banan, woda, banan. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że doturlałem się 99/408 startujących. Może to nie jest życiowy wynik, ale w kontekście tego, co się ze mną działo więcej, niż zadowalający.

Na trasie wypiłem 2,5-3L płynów. Później jeszcze kolejne 2 litry, ani razu nie sikałem, a po przyjeździe do domu z suchotą w ustach okazało się, że mam 2,5kg mniej, niż o poranku...chyba faktycznie się odwodniłem.

Podsumowując trasa wybitnie kondycyjna. Kluszkowce przy tym to pikuś. Jest niedziela, dalej boli mnie głowa, popijam wodę, której jeszcze chyba do końca nie wyrównałem.  Tak skatowany po maratonie jeszcze nigdy nie byłem. Oby tylko za rok Wisła znowu znalazła się w kalendarzu i była szansa na rewanż.

Tymczasem do 3x sztuka, oby w Głuszycy obyło się bez cyrków...